"Wyglądasz jak trup!". Czuję się jak trup. Jak zwłoki w stanie rozkładu, ale takie świadome tego, że są zwłokami, które się rozkładają.
Boli mnie wszystko, jakby robale pożerały mnie żywcem. I te robale czołgają się po mojej skórze i swędzi mnie ta skóra okrutnie, a jak drapię, to boli. I bez drapania też boli. Palce strasznie bolą mnie, kiedy to piszę. W nosie znów mam pełno krwi. Spływa do gardła razem z flegmą z zatok. I kaszlę i ją wykrztuszam. A może to płuca. Może kaszlę krwią z płuc, bo mam pieprzonego raka, albo jakieś inne gówno spowodowane wirusem. Może. Nie wiem. Nie obchodzi mnie to.
Chcę żyć, ale nie chcę żyć. Chcę umrzeć, ale tak naprawdę nie chcę umrzeć. Chcę zapaść w stan hibernacji i ocknąć się, gdy skończy się wrzesień. Jak w tej pieprzonej piosence, którą ludzie ruchają pierwszego października, myśląc, że są śmieszni. "Skończył się wrzesień, niech ktoś obudzi typa z Green Daya". Nabierz, kurwo, osobowości, zamiast ruchać przeruchane do bólu banały.
Tyle gniewu we mnie, tyle smutku, bólu i złośliwości, a terapia kosztuje za dużo, bym mogła sobie na nią teraz pozwolić, więc wyżywam się na klawiaturze, pieprzę od rzeczy, wyrzyguję to całe gówno, które we mnie siedzi (faktyczne rzyganie kupą byłoby okropne, ale czytałam kiedyś o takim przypadku).
I siedziałam w piwnicy, i paląc papierosa, śpiewałam, że przywdziewam swoją najlepszą sukienkę i wchodzę w ten swój bałagan. Moja sukienka to moja najlepsza mina, harda mina, którą wymuszam, by inni myśleli, że sobie radzę, że wszystko jest pięknie i cudownie. Nie jest. I nie będzie do dwudziestego siódmego września, albo już w ogóle nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz