Przypadkiem czegoś nie zrobię, przypadkiem coś pominę i mam wyrzuty sumienia do końca dnia, tygodnia, miesiąca, życia. Przecież to mogło być coś, co zmieniłoby moje istnienie na lepsze! Ono już stało się lepsze, rok temu, w marcu, a że teraz się posrało to nic nie znaczy. To minie, przeminie, skończy się i znów będzie dobrze! Powinno. Momentami czarnowidzę i sama już nie wiem. Nie jestem pewna.
Ale to moja wina. Moja własna, wielka, ogromna, ohydna, przebrzydła wina, bo poczułam się za pewnie, bo już głosiłam, że po to tej wielkiej, trwającej dwadzieścia siedem lat burzy wyszło wieczne Słońce. WIECZNE! Ale Słońce nie będzie świecić, istnieć wiecznie, żadna gwiazda wiecznie nie istnieje, więc i moje Słońce nie mogło świecić bez ustanku. Coś musiało je przesłonić - na razie przesłonić, bo może jeszcze wyjdzie, ale kiedyś zgaśnie kompletnie, zamieni się w białego karła. A ja wtedy umrę. Albo ono umrze ze mną. Tego jeszcze nie wiem. Nie wiem nic. Niczego już nie przewiduję. Nakładam na siebie szatę pokory, bo jak ktoś kiedyś zaśpiewał: And the gods will laugh when you think you've found Your lot and take it all away (nie chcę mi się tego przekładać na język polski, mózg mi jeszcze nie pracuje - wypiłam dopiero coś na oko 1/4 kubka kawy i spaliłam dopiero dwa papierosy, to za mało, by szare komórki robiły swoją robotę).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz