Enrique zerwał się z pryczy jak rażony prądem, na jego twarzy zagościł wyraz głębokiej ulgi. Fabian nareszcie odsłuchał zostawioną w nocy wiadomość! On już pokaże tym zawszonym patałachom! Jeśli będzie trzeba, oskarży ich o rasizm; jego klient był tu przecież ofiarą, jakiś chory gringo chciał go pozbawić męskości, a ci jeszcze wpakowali go do aresztu i kazali trzymać gębę na kłódkę! Próbował im powiedzieć, co się stało, kto go napadł, ale pieprzone białasy nie chciały go słuchać. To nie było normalne i nie potrzeba było absolwenta prawa, by to zauważyć. Nie ujdzie im to płazem, Fabian Cortez do tego nie dopuści. Przetrzepie publicznie ich rasistowskie dupska i odbije się to takim echem, że już żaden biały oficer nie odważy się znieważyć żadnego Meksykanina.
Cały stres i nerwy, które nie pozwoliły zmrużyć mu w nocy oka, opuściły go jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyszedł z celi pewnym, spokojnym krokiem, obrzucił nawet eskortującego go strażnika pogardliwym spojrzeniem. Czuł się panem sytuacji.
Kiedy drzwi sali przesłuchań otworzyły się, od razu zrzedła mu mina. Przy stole faktycznie siedział mężczyzna, ale nie był to Cortez. Facet nie był nawet Meksykaninem.
- Co jest, do cholery? - wycedził zdezorientowany Enrique, przenosząc wzrok z blondyna w drogim garniturze na mundurowego, który popychał go lekko ku metalowemu krzesłu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz