Ulica King, ze względu na dużą ilość zamieszkujących ją imigrantów, nazywana była dzielnicą meksykańską. Stojące jeden przy drugim domy były praktycznie identyczne, wyjątek stanowił jeden budynek, zamieszkiwał go Enrique Martinez. Ten, kto chciał go znaleźć, nie musiał się specjalnie wysilać - była to jedyna piętrowa konstrukcja ze spiczastym dachem wśród kilkunastu parterowych, płasko wykończonych, rzucała się w oczy już przy samym wjeździe.
Nocami panował tam taki sam gwar jak w środku dnia, co działało na korzyść Jamesa i jego towarzyszy - wjechali do Małego Meksyku (nazwa nadana okolicy przez jej mieszkańców) czarnym SUV-em, nie zwracając uwagi bawiących się przy głośnej muzyce młodych ludzi. Podobne auta ciągle zatrzymywały się niedaleko domu Martineza, jego sąsiedzi woleli udawać, że ich nie widzą, by przypadkiem nie narazić się osobnikom, którzy mogli okazać się niebezpieczni.
Kiedy od celu dzieliły ich dwa podwórka, Johnson kazał kierowcy zwolnić - chciał dokładnie obejrzeć posesję Martineza, zanim do niej wkroczy.
Średniowysokie, proste ogrodzenie, żadnego psa obronnego; Enrique, jak niemal każda płotka, której wydawało się, że jest rekinem, nie dbał specjalnie o zabezpieczenia, z góry zakładał, że cieszy się takim respektem, iż nikt nie waży się go zaatakować ze strachu przed zemstą.
- Jedź dalej, a na końcu skręć w prawo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz